Kolejny dzień na Islandii, kolejne zachwyty i wrażenia, w tym wrażenia smakowe. Pewnie każda osoba, która wybiera się na tę wyspę słyszała lub czytała o osobliwych potrawach i kulinarnych upodobaniach Islandczyków. Jedną z najdziwniejszych i dość “ekstremalnych” rzeczy jakie można skosztować podczas pobytu na Ultima Thule czyli krańcu świata jest mięso … sfermentowanego/zgniłego rekina polarnego. Rekin ten magazynuje w mięsie urynę, by mięso było jadalne i by wyparował z niego amoniak rybacy zakopują zwierzę, następnie suszą, a na końcu marynują je w serwatce ze skyru (skyr to wysokobiałkowy islandzki jogurt). Opis obróbki mięsa nie zachęca do degustacji, a niektórych chyba nawet odstrasza. Jednak nie taki gnijący rekin straszny, jak go malują. Gdy z pewną dozą nieśmiałości przystąpiłam do degustacji hakarl – tak w języku islandzkim nazywa się mięso zgniłego rekina, okazało się, że wcale nie był horrorem dla podniebienia. W moim odczuciu smakował jak bardzo aromatyczny francuski ser, czułam mocną woń amoniaku i trudny do określenia, ale ciekawy, zupełnie nowy dla mnie smak. Hakarl miałam okazję skosztować w arcyciekawym muzeum regionalnym Byggdasafn, które w głównej mierze poświęcone jest połowom rekina grenlandzkiego. Ekspozycja doskonale obrazuje metody pracy rybaków, uzmysławia jak niebezpieczne i nieprzyjemne było to zajęcie. Po degustacji i zwiedzeniu muzeum udaliśmy się do miasteczka, w którym znajdowały się Islandzkie Centrum Fok i firmowy sklep przedsiębiorstwa zajmującego się produkcją odzieży z islandzkiej wełny. Lopapeysa (lopi to po islandzku wełna, peysa – sweter) są piękne, ciepłe i …. bardzo drogie. Cena swetra to nawet 1000 zł, w związku z czym zadowoliło mnie samo oglądanie, dotykanie i przymierzanie swetrów, czapek i rękawiczek. Oprócz tradycyjnych wzorów na tych rękodzielniczych wyrobach były też inne motywy np. maskonura.
W drodze do Akureyri czyli największego miasta północnej Islandii odwiedziliśmy kryty turfem, pełen symboliki zarówno chrześcijańskiej jak i pogańskiej kościół Víðimýrikirkja oraz skansen Glaumbær. Skansen, choć niewielki okazał się niezwykle ciekawy, a dzięki wizycie w nim wreszcie zrozumiałam czym jest badstofa, o której tyle czytałam, ale nie bardzo potrafiłam sobie ją wyobrazić. Badstofa to tradycyjny dom zachodniej Islandii, którego charakterystyczną cechą jest długi – w tym przypadku na 22 m korytarz, z którego wchodzi się do kolejnych małych domków stanowiących pokoje lub pomieszczenia gospodarcze. Kuchnia w zwiedzanym domostwie miała ponad 200 lat i była w pełni wyposażona w sprzęty m.in. do wędzenia owczego mięsa. W domu były też kuchnia do przygotowania przetworów mlecznych, sypialnia, pokój gościnny w którym mieszkał najsłynniejszy islandzki poeta Hallgrimson, a nawet specjalny pokój do nauki i kuźnia. Pracownicy skansenu byli ubrani w stroje z epoki i zdawali się nie zwracać uwagi na turystów, a oddawać się swoim zajęciom np. czytaniu poezji Halligrimsona. Po tych wrażeniach czekała nas kąpiel w gorących źródłach i nocleg w Akureyri. Miasto to, mimo iż położone niecałe 100 km od koła podbiegunowego ma bardzo dobre jak na Islandię warunki pogodowe i stosunkowo ciepły klimat. W Akureyri w 1912 roku założono ogród botaniczny, który szczyci się niespotykanymi na tej szerokości geograficznej roślinami. Kwiaty, krzewy, drzewa, które w Polsce nikogo nie dziwią, w północnej Islandii robią ogromne wrażenie, a intensywność ich barw cieszy oko i prawdziwie zachwyca. Nasyceni kolorami i zapachami pojechaliśmy nad kolejny imponujący wodospad Godafoss (isl. wodospad bogów), mimo iż nie ma wielkich rozmiarów robi piorunujące wrażenie. Według legend do wodospadu zostały wrzucone posągi nordyckich bóstw, co oznaczało symboliczne odejście od tradycyjnych wierzeń i przyjęcie chrześcijaństwa. Co ciekawe o przyjęciu nowej religii nie zdecydował w Islandii pojedynczy władca, a islandzki parlament Althing.
Kolejnym osobliwym miejscem, które zobaczyliśmy było jezioro Myvatn – na czym polega jego niezwykłość? Po pierwsze znane jest na świecie z obfitości ptactwa (zwłaszcza liczby gatunków kaczek), po drugie w nawiązaniu do nazwy jeziora, które oznacza jezioro much bytują tam miliony much, które włażą w uszy, oczy i wszelkie otwory w ludzkim ciele. Spacer wokół jeziora bez moskitiery wydaje się być niemożliwy! Uciążliwe rykmy i bardziej agresywne od nich bitmy (Islandczycy nazywają je “wszami z diabelskiej brody”) to nazwy much, które mimo swej zjadliwości nie odstraszają turystów, którzy chcą nie tylko oddać się obserwacji ptaków (m.in. krakwa, gągoł północny, białozór, kulik, bekas i białorzytka), ale i zobaczyć pseudokratery (umiejętność poruszania się po terenie księżycowym ćwiczył tu m.in. Neil Armstrong) i ciekawe formacje skalne. Po tylu emocjach i walce z muchami jak najbardziej należała nam się kąpiel w gorących źródłach.
Następny dzień przyniósł mocne doznania zapachowe, ale o wizycie na polu geotermalnym pełnym siarkowych fumaroli opowiem kolejnym razem.
Zapraszam do obejrzenia kolejnego albumu zdjęć z podróży
—
Gabi
Przepiękna Islandia-część IV