To był ostatni dobry rok, ostatnia chwila, ostatni moment, żeby wyjechać, żeby po prostu pobyć trochę ze sobą, przynajmniej kilka dni z dala od tego wszystkiego, co nazywa się życiem. Żeby po raz kolejny uciec od tego wszystkiego, co mnie otacza na co dzień. To całe codzienne życie, obowiązki, zobowiązania, rachunki do ogarnięcia… zostały w domu i wśród moich bliskich.
A wszystko rozpoczęło się od jednej myśli, „trzeba w końcu to wszystko zostawić na parę dni” po to, żeby zapomnieć, żeby oderwać się od codzienności, żeby naładować wewnętrzne akumulatory. Znowu chciałem poczuć się wolny, chciałem poczuć, że najważniejszy jest kolejny krok, kolejny wdech i kolejny wydech, kolejna chwila przeżyta pośród wspaniałej przyrody i dzikich gór.
A nieistotna jest walka o to, by zarobić kolejne 100 zł, które pozwolą zapłacić kolejny rachunek, kupić kolejne buty, koszulę, spodnie, bo właśnie wyszła dziura i wstyd z taką dziurą pokazać się światu.
Tak po prostu znowu chciałem być tu i teraz, chciałem wchłaniać energię otaczających gór, i chciałem myśleć o niczym. I zostawiłem wszystkie problemy dnia codziennego, te małe i te większe i te mega olbrzymie, zostawiłem też za sobą te gorzej poprowadzone lekcje, te nie odrobione zadania domowe, te zarobione pieniądze, złe w nerwach powiedziane słowa – wybaczcie mi.
Więc kupiłem bilet do Ivano-Frankowska na niedzielę w nocy, bo do 16-stej miałem zajęcia.
Miałem kilka godzin, żeby spakować plecak, namiot, śpiwór, narty, kuchenkę i jedzenie na cztery a może pięć dni.
Tym razem namówiłem tylko jednego „starego” przyjaciela, który zgodził się pojechać ze mną.
Drugi stary Druh odwiózł nas na dworzec, byliśmy sporo przed czasem, autobus już na nas czekał, no to w drogę.
Korczowa, błyskawiczna odprawa i jesteśmy w innym świecie, który wyglądem przypomina Polskę lat 80-90-tych, już mnie to nie dziwi, bo w paszporcie mam dwie strony pieczątek służb ukraińskich.
W Iwano-Frankowsku (przedwojennym Stanisławowie) byliśmy o cztery godziny przed czasem! Potem czekał nas przejazd na dworzec do centrum i „marszrutką” – takim małym busem 120 km do Werhowiny (przedwojenne Żabie) i wreszcie do Dżembroni – ostatniej wioski z której wreszcie poszliśmy w góry.
Już przy zapalonych czołówkach doszliśmy do bacówki, która służy turystom za „schronisko”. Izba z pryczami, ze stołem i rozwalonym piecem. Rozpaliliśmy ogień i zasnęliśmy twardym snem po całej nocy i całym dniu podróży.
Doskonale znałem to miejsce z wcześniejszych wyjazdów, zwłaszcza z dwóch.
Pierwszy raz dotarłem tu w gronie przyjaciół, w czasie gdy zima była prawdziwą zimą -20 stopni mrozu i śniegiem na 1,5 metra.
Drugim razem dotarłem do tej chaty, będąc na samotnej wycieczce o drugiej w nocy, zmęczony po podróży, a drzwi były zamknięte od wewnątrz. Po kilku minutach pukania drzwi się nagle otworzyły
i gościnni ukraińscy turyści zaprosili mnie do środka. Potem rano zjedliśmy wspólne międzynarodowe śniadanie, rozmawialiśmy w trzech językach i poszliśmy dalej razem w góry . Nigdy tego nie zapomnę; w górach zawsze spotyka się wspaniałych serdecznych ludzi a już na pewno w Karpatach Ukraińskich, tak po prostu bardzo kocham te góry.
Tym razem byliśmy we dwójkę i nikogo więcej nie było. Rano gotowanie wody na herbatę do termosu, kawa, śniadanie, w drogę i znowu zaskoczenie – najpierw spotkaliśmy polskich turystów, którzy szli na Popa Ivana a chwilę potem ukraińskich wiekowo starszych turystów, którzy szli do wodospadu Smatrycz.
Założyliśmy ciężkie plecaki, rozpoczynając walkę o każdy krok, najpierw na nartach a już za chwilę narty trzeba było przypiąć do plecaków. Tak doszliśmy na Uhaty kamień, ja nazywam go Uhatym Kamykiem. Na przełamaniu grani zobaczyliśmy główne pasmo Czarnohory z Popem Iwanem (Białym Słoniem) – to był przepiękny widok. Tam spotkaliśmy tą samą ekipę turystów z Polski, która mijała nas rano przy „schronisku” – właśnie wracali z Popa Iwana a nas za parę godzin czekał zmrok i biwak w namiocie; porozmawialiśmy chwilę i poszliśmy dalej w poszukiwaniu miejsca na biwak.
To są zawsze trudne decyzję. Jak długo jeszcze iść? Czy iść do góry? A może już tutaj zabiwakować? Nigdy nie wiadomo, która decyzja okaże się lepsza. Zdecydowaliśmy, że zjeżdżamy z grani w dół do ruin polskiego przedwojennego schroniska AZS-u Warszawa, położonego u podnóża Białego Słonia. Ta decyzja miała swoje plusy i minusy. Miejsce biwaku było położone trochę poniżej grani i była szansa, że tam nie będzie wiało ale na drugi dzień trzeba będzie pokonać kilkaset metrów przewyższenia do góry.
Podjęta decyzja była dobra decyzją. Namiot rozbiliśmy jeszcze przed zachodem słońca w miejscu osłoniętym przed wiatrem. Udało nam się stopić śniegu na tyle dużo, żeby uzupełnić płyny, a w górach i przy dużym wysiłku jest to bardzo ważne, żeby nie odwodnić organizmu.
Po prostu trzeba dużo pić, a woda dużo waży , śnieg topi się wolno i potrzeba dużo czasu, żeby „zdobyć” odpowiednią ilość wody.
Noc minęła spokojnie, wstaliśmy o wschodzie słońca i zaczęliśmy topić śnieg, zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy namiot. Zajęło nam to dużo czasu – niebo było już błękitne, zapowiadał się piękny dzień.
Potem musieliśmy wydrapać się do góry na szlak i poszliśmy w stronę Popa Ivana.
Ta góra nie była nam po drodze ale chcieliśmy na nią wejść. Zostawiliśmy plecaki w zagłębieniu terenu i ukazał nam się widok z drugiej strony grani. Był niesamowity, chmury podeszły do góry, przykryły doliny a nad nimi ukazały się szczyty Karpat Rumuńskich, Marmarosze i Alpy Rodniańskie.
W duchu mogłem sobie powiedzieć, że tam też kiedyś byłem i patrzyłem z Pietrosa Rodniańskiego na Czarnohorę.
Po jednym stromym podejściu wyszliśmy na Popa Ivana. Było kilka pamiątkowych zdjęć pośród ruin polskiego przedwojennego obserwatorium, odpoczynek i powrót do zostawionych plecaków.
Było już południe; znowu topiliśmy śnieg na herbatę do termosu i tak naprawdę dopiero teraz zaczęliśmy odliczać kilometry do celu. Czekało nas ok. 40 km, trochę w dół i trochę do góry.
W oddali było widać Hawerlę – najwyższy szczyt Ukrainy, odległości robiły wrażenie.
W tym dniu doszliśmy pod Bereskula, tuż przed zachodem słońca znaleźliśmy miejsce na biwak, przygotowane przez turystów, którzy szli przed nami tej zimy. Miejsce było obłożone kamieniami i bryłami śniegu – znowu mieliśmy szczęście. Przed zachodem słońca ustawiliśmy namiot i zaczęliśmy topić śnieg, tym razem od razu korzystając z dwóch palników. Noc była cicha i spokojna, bez wiatru co jest rzadkością o tej porze roku w tych górach.
Znowu wstajemy o wschodzie słońca, topimy śnieg na dwa palinki, dzięki temu ogarniamy się ze śniadaniem sprawniej niż dzień wcześniej.
Trochę trawersujemy połoniny po ośnieżonych stokach. Wystarczyło jedno potknięcie i poleciałem siłą bezwładności, totalnie bez kontroli. Dziwne uczucie, chciałem się zatrzymać i nie potrafiłem nic zrobić, dobrze że dojechałem do wytopionego śniegu – to się zatrzymałem, w innym razie czekałby mnie zjazd kilkaset metrów w dół.
Widoki, które oglądamy, to najpiękniejsze widoki Czarnohory, a ten odcinek jest najbardziej oddalony od zamieszkałych miejsc. Dochodzimy do grani nad jeziorem Niesamowitym, musimy ściągnąć narty i przejść nad ściankami, które otaczają nas zarówno od strony południowej jak i północnej. We mgle byłoby trudno znaleźć dobrą drogę, ale znowu mieliśmy szczęście i była wspaniała pogoda.
Spotykamy turystów bez plecaków, rozmawiamy, wymieniamy pozdrowienia i idziemy dalej.
W okolicach Pożyżewskiej Paweł mówi, że odnowiła mu się kontuzja kolana, i najchętniej zszedłby do schroniska ale mówi , że nie chce psuć mi wycieczki i jak chcę, to mogę iść dalej.
To są znowu trudne decyzje do podjęcia, zwłaszcza w górach, co robić, wracać z nim? Iść dalej?
W dwie osoby zawsze raźniej. Co robić? Myśli wirują w mojej głowie, rozważam za i przeciw, daję sobie trochę czasu na podjęcie decyzji. Rozmawiamy, patrzymy na mapę, upewniam się, czy na pewno da radę zejść do schroniska. Najpierw po jego trasie jest stacja meteo, a potem schronisko Zaroślak i droga asfaltowa do Worohty, niby niedaleko a jednak obawy są. Upewniam się, że będziemy w kontakcie telefonicznym i każdy idzie w swoją stronę.
Ogarnia mnie niefajne uczucie ; od tej pory każdy z nas liczy tylko na siebie, trzeba jeszcze bardziej uważać, a zmęczenie coraz większe. Zbliża się wieczór , mnie czeka zejście i podejście na Hawerlę
i znowu zejście i nocleg albo w ohydnym schronie na przełęczy albo na połoninie w „Eko punkcie” ale czy zdążę przed zmrokiem? Myślenie i wątpliwości nie pomagają w takiej sytuacji, trzeba się maksymalnie skoncentrować nad kolejnym krokiem i iść, nie ma na to rady.
Dochodzę pod Hawerlę, nie ma nikogo, jestem sam, nie dziwi mnie to, jest już późno, żeby iść na szczyt i nie jestem na popularnym szlaku na tą górę. Idę ścianką, którą z 15 lat temu już wychodziłem. Pamiętam, że było stromo ale nie było jakoś strasznie trudno, lecz miałem wtedy parę lat mniej i nie niosłem 20 kg na plecach. Podchodzę na nartach dysząc jak lokomotywa, robię zakosy, zatrzymuję się i odpoczywam, patrzę w dół, jestem coraz wyżej, jeszcze jeden czujny zakos i kolejny, w końcu postanawiam ściągnąć narty i iść „ z buta”, to trochę bezpieczniej, bo jak stracę równowagę to może być nieciekawie. Narty trzymam w ręku, żeby mieć lepsze oparcie na stromym zboczu i tak, krok za krokiem. Zatrzymuję się, reguluję oddech, kolejne 10 kroków, zatrzymanie, oddech, podejście wydaje się nie mieć końca…., znam to uczucie od lat, nie mam wyjścia muszę iść, znowu kilka kroków, oddech, spojrzenie do góry, patrzę w dół, odpoczynek i kolejne kroki. Kiedy będzie szczyt? Wydaje się, że podejście nie ma końca, ale koniec musi gdzieś być. Przecież kiedyś już tu byłem, i nie było aż tak źle, a kilka lat temu zjeżdżałem tą samą drogą z ciężkim plecakiem i dałem radę – pocieszam się. Zawsze jest tak, że trzeba zrobić do góry tyle kroków ile potrzeba, ani mniej ani więcej. Od lat w takich chwilach w myślach powtarzam : „z każdym krokiem jestem bliżej celu, z każdym krokiem …”.
Każda droga ma swój koniec, i tym razem też tak było. Doszedłem do płaskiego, szczytu, kończył się dzień, więc śnieg zamienił się w lód i muszę uważać, by nie zjechać w dół. Kilka zdjęć, odpoczynek, łyk letniej herbaty z termosu, trzeba schodzić w dół. Ślisko, nie mam raków, muszę uważać. Koncentruję się na każdym kroku, żeby nie stracić równowagi, podpieram się kijkami. Jakby było więcej śniegu, to bezpiecznie zjechałbym w dół.
Bezpiecznie, bez przygód dochodzę do rozwidlenia szlaków. Nauczony doświadczeniem, patrzę jeszcze na mapę, żeby nie pomylić drogi. Tuż przed zmrokiem dochodzę do wiaty, siadam na progu, i dostaję sms-a z Polski, „proszę zalogować się do systemu egzaminacyjnego”. Przed wyjazdem miałem egzamin – i nie zrobiłem tego, mój błąd. Nie było to w tamtej chwil dla mnie ważne, teraz też nie jest, jednak grzecznie odpisuję, „że dopiero za dwa dni to zrobię”. Jestem w bezpiecznym miejscu, jednak nie chcę spać w tej wiacie. Idę dalej już terenem łatwym, z dużą ilością śniegu, na nartach przemieszczanie w dół jest szybkie, zużywa się mniej sił, lecz trzeba bardzo uważać, żeby nie stracić równowagi. Dzień się kończy, zmęczenie coraz większe, plecak wydaje się coraz cięższy. Decyduję się zjeżdżać bez czołówki (światła z latarki), wzrok przyzwyczaił się do zachodzących ciemności. Z wybraniem właściwej drogi nie mam problemu, jadę po śladach. Zawsze jest taka chwila, w której trzeba zapalić światło, bo jest już tak ciemno, że ledwo widać drogę. Czuję, że już niedaleko i zaraz dojdę do miejsca biwaku. Po kilkunastu minutach tak się staje. Mijam jedną i drugą wiatę, słyszę głosy, widzę światła latarki, ktoś tak biwakuje – są zajęte. Pukam, pytam o miejsce na nocleg, i wybieram duży nowy budynek. Tam też są ludzie, na pewno tam się znajdzie dla mnie miejsce. Nie mam już nic do picia, pamiętam, że za jakieś 500 m jest źródełko i dlatego postanawiam najpierw pójść po wodę. Nigdy nie zapomnę smaku tej wody. Piję tyle, ile jestem w stanie wypić, nabieram jeszcze dwa litry, tak żeby mieć na kolację i śniadanie. Udaję się do „schroniska”, wchodzę, witam się, pytam o miejsce na nocleg. Pokazują mi salę obok; ogrzewania nie ma, ale temperatura pewnie na plusie, jest super. Rozkładam rzeczy, dosiadam się do ekipy ukraińskich turystów i zaczynam gotować kolację, rozmawiam. Jestem jedynym Polakiem wśród biwakujących. Zawsze jednak znajdzie się ktoś, kto zna polski więc swobodnie rozmawiamy.
Rano znowu gotowanie śniadania, pakowanie plecaka i w drogę. Trasę znam dobrze z wcześniejszych wyjazdów, najpierw idę połoniną, na nartach pokonuję nadzwyczaj szybko ten odcinek a potem podejście na Pietrosa. Wiem, że podejście jest dość strome, nie mam raków, trudno trzeba sobie jakość poradzić, znam drogę odwrotu. Ale odwrót nie wchodzi w grę, muszę jeszcze jakość wyjść na górę. Znowu jestem sam, nie ma nikogo, kilka kroków pod górę, oddech i znowu, droga wydaje się nie mieć końca, doskonale znam to uczucie. Którą wybrać drogę? Postanawiam trochę obejść pole śnieżne i to był błąd, bo zapchałem się pomiędzy skałki i zrobiło się nieciekawie. Z ciężkim plecakiem i nartami na plecach był taki jeden moment, w którym trzeba było się trochę bardziej skoncentrować. Wykonać jeden czujny krok i już było OK.
Pietros to góra, na którą wdrapałem się po raz czwarty w moim życiu.
Na górze postanawiam, że na jakiś czas dam sobie spokój z wyjazdami w Czarnohorą, znajdę sobie inne góry.
Zejście ze szczytu znowu było oblodzone, trzeba uważać. Potem czekało mnie kilka kilometrów połoninami przez kosówki, droga przez mękę. Po drodze spotykam ukraińskich turystów, mówią, że mają biwak pod Szeszulem, że mogę tam dostać herbaty ale ja dziękuję za gościnę i idę dalej.
W końcu dochodzę do stokówki (drogi przecinającej zbocza gór), którą szybko na nartach dochodzę do połoniny. Z góry widzę zabudowania pasterzy i człowieka spacerującego z psem. Domyślam się, że jest to gospodarz stacji naukowej uniwersytetu biologicznego, bo już dwa razy tam nocowałem. Schodzę w dół , rozmawiamy. Tak to On, nie pamiętam jego imienia ; mówi, że mnie poznaje. Początkowo miałem w planie nocować w tej stacji. Zmieniam plany, bo jeszcze słońce jest wysoko a do Kwasów (miejscowość w dolinie Prutu) jest kilka godzin marszu. Schodzę w dół.
Początkowo na nartach, jednak im niżej, tym śniegu coraz mniej, ostatnie kilometry pokonuję
w ciemności z nartami na plecach. Sił coraz mniej, widzę światła , i jakoś po omacku dochodzę do wioski. Mam kilka godzin do pociągu, który jedzie do Lwowa. Jestem dość zmęczony, nie dziwi mnie to, szacuję w myślach , że w ten ostatni dzień pokonałem ok. 27 km, w tym podejście na Pietrosa.
Dworzec a raczej poczekalnia w Kwasach jest kosmiczna, nie ogrzewana. Brak sił wyłączył mi myślenie i koczuję na niej kilka godzin. Pociąg przyjeżdża przed 24-tą , wsiadam bez biletu. W pociągach za wschodnią granicą każdy wagon ma swojego kierownika, a każdy pasażer wykupione miejsce. Po krótkiej rozmowie płacę za przejazd, biletu nie dostaję- to standard, jak kupuje się bilet w pociągu.
W każdym pociągu jest zawsze bardzo gorąco,, każdy wagon ma swoje ogrzewanie a każdy pasażer miejsce leżące. Odpoczywam i rano wysiadam na dworu we Lwowie. Postanawiam wracać pociągiem do Przemyśla (droższa opcja) ale nie trzeba się tłuc marszrutką do Szegini, potem pieszo przejść przejście graniczne i busem z Medyki do Przemyśla. Pociąg, którym jadę, robi wrażenie- nowoczesny, każde miejsce zajęte, człowiek na człowieku, jestem chyba jedynym Polakiem w całym wagonie. Wszyscy jadą do pracy a ja do domu. Odprawa przechodzi sprawnie. W Przemyślu zawsze wstępuję do baru na pyszną rybę z frytkami i dopiero potem szukam transportu do Rzeszowa. Z tym nie ma problemu, bo już czeka na mnie pociąg. Dzwonię jeszcze do znajomych i zawsze znajduje się ktoś życzliwy, kto wyjedzie po mnie na dworzec i zawiezie mnie na moją ukochaną wioskę.
W końcu zmęczony, pełen wrażeń ląduję w swoim łóżku i doceniam wygody życia codziennego; prysznic, łóżko, ogrzewany dom, woda w kranie …
Zapraszam do obejrzenia zdjęć.
Czarnohora 2020